Jak poród? Dziękuje, dobrze. Miło wspominam.

Po takich słowach moi znajomi zazwyczaj wytrzeszczają oczy ze zdziwienia. Mam wrażenie, że zadając pytanie, o przebieg porodu, mają ochotę siąść naprzeciwko z miską popcornu, jak przy dobrym horrorze i napawać się zapachem krwi, potu i łez. Kiedy z uśmiechem dodaję, że lubię rodzić dzieci, zastygają w ciszy, doszukując się w  wyrazie mojej twarzy znamion sarkazmu lub przynajmniej szaleństwa.

Często słyszę, że jestem szczęściarą. Nie przeczę. Budowa i stan zdrowia mają kolosalne znaczenie. Uważam jednak, że jest coś jeszcze – nastawienie.

Porodu można się bać. Generalnie nie ma chyba możliwości, by dotrwać do godziny zero bez cienia obawy o zdrowie swoje i dziecka. Jest budząca lęk niepewność, czasem panika, wywołana widmem bólu towarzyszącego przeciskaniu słonia przez ucho igielne. Gdy wreszcie człowiek dochodzi  do, odkrywczego, wniosku, że jakoś to dziecko trzeba urodzić, zaczyna skrupulatnie analizować każdą opcję. Rozważa, długo, wszystkie możliwości i próbuje decydować, zawczasu, jak na nie zareaguje. Można? Można. Jednak należy przede wszystkim uwierzyć we własne siły i w siłę wszystkich matek przed sobą.

Ja (prawie) nie przeglądałam „internetów” w poszukiwaniu możliwych komplikacji okołoporodowych, nie stworzyłam też planu swojego wymarzonego porodu. W ogóle o porodzie starałam się myśleć mniej niż więcej. Wiadomo, przed pierwszym, uczestniczyłam w zajęciach szkoły rodzenia, trochę poćwiczyłam zaciskanie odpowiednich mięśni, kupiłam sobie dużą gumową piłkę… przed trzecim, szczerze mówiąc, nawet się porządnie nie spakowałam (wyszłam z założenia, że nie lecę na Marsa i że w razie jakichś braków ktoś na 100% przywiezie mi, co tam trzeba). Każdy z moich porodów coraz silniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że kluczem do sukcesu jest pozytywne nastawienie. Od uśmiechu skierowanego w stronę personelu i okazanego im zaufania zaczynając po głębokie przekonanie, że to będą wspaniałe chwile. Czułam, że wszelka potrzebna wiedza się obudzi.  Postanowiłam nie panikować i skoczyłam głową w dół, pełna ufności, z uśmiechem witając każdy skurcz!

Z perspektywy czasu mój pierwszy poród zatytułowałabym „Studium Bólu”.

Zauważyłam np. że gdy skupiam się na swoim cierpieniu i pozwalam sobie na myśli w stylu „o ja biedna taka” skurcze stają się nie do zniesienia. Gdy jednak „olewam” ból i w momencie pojawienia się kolejnej fali zaczynam czytać instrukcję przeciwpożarową zawieszoną, z niewiadomych przyczyn (a może celowo?), przed moimi oczami, wszystko staję dużo bardziej znośne… Zapaliła się lampeczka i zaczęłam kombinować. Z każdym kolejnym skurczem było coraz fajniej! Zrozumiałam, że jestem w stanie z radością przyjmować ból! Uświadomiłam sobie, koleją oczywistą oczywistość, że to on prowadzi mnie w stronę rozwiązania. Kiedy na absolutnym finiszu lekko spanikowałam i zaczęłam krzyczeć, położna (wspaniała kobieta!) mocno złapała mnie za ramię i patrząc prosto w oczy powiedziała „świetnie sobie radzisz, albo się drzesz, albo robimy to szybko”. Wybrałam tę drugą opcję.

Druga ciąża.

Była dla mnie dużym zaskoczeniem. Jeśli przeczytacie lub usłyszycie gdzieś o niepłodności laktacyjnej, możecie śmiało rzucić w kierunku tej informacji drwiące spojrzenie. Tym razem poród był wywoływany, ja byłam przemęczona, traciłam siły i pewność siebie. Trzymałam się myśli, że każdy jeden skurcz to kilka cennych milimetrów bliżej końca. Otwierałam się po raz kolejny…na nieprzespane noce, obolałe piersi… kolejną miłość mojego życia! Wijąc się w bólach płace cierpieniem za pionową postawę… a wypłacę się dopiero za kilka lat, kiedy nowe życie samo zrobi sobie kanapkę – krążyło mi po głowie (która doświadczyła już macierzyństwa). Z nostalgią myślę o filmiku w których młoda gazela kilka minut po „wylocie” staje o własnych siłach na własnych śmiesznie gibkich nogach i dawaj w te lub tamte pędy za mamą…

Trzeci poród.

Bajeczka! Pierwszy skurcz koło północy, kilka odcinków serialu na Netflixie przerywane zerkaniem na zegarek. Koło trzeciej obudziłam męża, po czwartej byliśmy na oddziale, Feliks przyszedł na świat punktualnie o szóstej. Uśmiech, skupienie, radosne oczekiwanie. Mąż miał ze sobą aparat.