Ostatnio wpadają mi do rąk i głowy rozmaite rozważania zahaczające tematyką o strefę komfortu. Obiła Wam się kiedyś o uszy fraza: “Kto stoi w miejscu ten tak naprawdę się cofa”?
Przez kilkanaście lat mieszkaliśmy w bloku, marząc o domku w lesie. Wciąż powtarzano nam, jakimi jesteśmy szczęściarzami, bo tak wiele młodych małżeństw nie ma się gdzie podziać, byliśmy więc wdzięczni… Dużo mówiliśmy o podróżach – i ruszaliśmy! Kiedy tylko się dało! Zawsze jedynie na chwil kilka. Czuliśmy silną potrzebę zmian, jednocześnie brakowało impulsu, by faktycznie zacząć coś zmieniać. Trochę męczyliśmy temat. Tuptaliśmy w miejscu. Ciągle zmienialiśmy strategię i tworzyliśmy wciąż lepsze plany. Plany oczywiście czysto teoretyczne, wypowiadane z namaszczeniem podczas spotkań przy winie, notowane na karteczkach jako plany noworoczne, po wielkich kłótniach, jako zmiany konieczne, wykrzykiwane lub wypowiadane między szlochami. Było ich wiele.
Najczęściej powtarzaliśmy, by odciąć pępowinę, przestać tak bardzo przejmować się zdaniem innych i zrobić wreszcie to, co chcemy… ale nie tak łatwo było ustalić czego właściwie chcemy 😉
Ja marzyłam o domu z ogrodem, mógł być nawet domek z ogródkiem. Owładnęła mną wizja porannego brodzenia boso w wilgotnej trawie i rudej marchewki wyrywanej z żyznej czarnej ziemi. Łukasz mówił ok, niech będzie… byle daleko! Byle szukać tego domu na krańcu świata. Byle jeździć i podziwiać, brać co świat ma nam do zaoferowania. No i siedzieliśmy sobie, w bloku snując plany, na zmianę kreśląc szkice domu i planując wielką podróż. Jak robiło się za spokojnie, wszczynaliśmy awantury o szczegóły… czysto teoretyczne, oczywiście 😀
Zaczęło się niewinnie od świąt spędzonych inaczej niż zwykle. Potem cudowne zbiegi okoliczności, Ziemia Bobrów, kupno większej przyczepki, sprzedaż mieszkania. To te zmiany namacalno-materialne. Największa kwitnie w nas. Ruszyliśmy przed siebie, czując, że jest to najlepsze, co możemy sobie ofiarować. Nareszcie przyszedł czas.